niedziela, 15 lutego 2015

Kwiat na deszczu - rozdział IX

W noc po odwiedzinach mojej biologicznej matki miałam nie lada kłopot z zaśnięciem. Ciągle, bez jakiejkolwiek przerwy, analizowałam jej słowa. "Kochanie, to nie jest nasze ostatnie pożegnanie..." - co miała na myśli mówiąc to? Pewnie ma nadzieję na to, że jeszcze się zobaczymy. Zamykając swoje oczy, widziałam uradowany wzrok Anny. Ona naprawdę ucieszyła się z mojego przybycia. Tak bardzo obawiałam się braku akceptacji z jej strony, jednak nadaremnie. Mama pokładała nadzieję w to, że pewnego dnia zapukam do jej drzwi. Warto dłużej czekać, by potem bardziej rozkoszować się zaistniałą chwilą. Zamierzałam wykorzystać każdą cenną sekundę na rozmowy, ukradkowe uśmiechy i na miłość, której tak bardzo mi brakowało. Nie czułam się jak sierota, lecz jak najszczęśliwsza nastolatka na świecie. Wiedziałam, że niedługo muszę zgłosić się do ośrodka, w którym mieszkałam od urodzenia. Postanowiłam jednak zaczekać jeszcze kilka tygodni, by zawitać w bidulu jako osiemnastolatka, która ma życie u swoich stóp. Cały świat jest z mojej garści, on należy tylko do mnie. Ktoś kiedyś powiedział mi, że życie daje solidne kopy, które w rezultacie wzmacniają nas. Spotkanie matki było punktem kulminacyjnym, który przeważył nad moim losem. Teraz walczyłam o swoją przyszłość również dla niej. Nie mogłam zawieść siebie, a przede wszystkim Anny.
Dochodziła godzina czternasta. Skończyłam nakrywać do stołu, podczas gdy babcia wyjmowała z piekarnika piersi z kurczaka w marynacie ziołowej. Chwaląc aromat potrawy, a przede wszystkim jej smak - zjadłam cały obiad, a gdyby tego było mało, poprosiłam o dokładkę. Im więcej zjadłam, tym Zofia była szczęśliwsza. Czy to jest typowe zachowanie dla każdej babci - radość, gdy wnuk zjada dużą ilość jedzenia? Podając za przykład Zosię, to zachowanie kobiet jest całkowicie normalne.
-Babciu, to było przepyszne - rozpinając guzik od spodni, westchnęłam ciężko.
Zofia zaśmiała się głośno, po czym delikatnie poklepała mnie po dłoni. Jako deser-niespodzianka przygotowałam zapiekany rogalik z nadzieniem o smaku budyniu waniliowego oraz musu truskawkowego. Nie spodziewałam się, że słodka przekąska wyjdzie mi aż taka smaczna. Babcia wspominała czasy, kiedy to Anna próbowała nauczyć się piec ciastka korzenne. Podobno aż do teraz ma do nich uraz. Może jeśli sama zrobiłabym te ciasteczka, mama zmieniłaby o nich zdanie. Kiedy odpoczęłam po sytym obiedzie, wyszukałam w starej książce kucharskiej, o stronach poplamionych różnymi składnikami do ciasta, przepis na "Najlepsze Ciastka Korzenne Siostry Anieli"; nazwa ta rozśmieszyła mnie. Na różową sukienkę do kolan założyłam poszarzały już fartuszek, który miał ochronić moje ubranie przed niechcianymi zabrudzeniami. Zmieszałam wszystkie potrzebne składniki, uformowałam ciasto na blacie kuchennym, a chwilę potem foremkami wycinałam serduszka. Surowe ciastka ułożyłam na blasze, którą wsunęłam do rozgrzanego piekarnika. Podczas gdy moje ciasteczka "nabierały rumieńców", przeglądałam najnowszy wydruk Gali. Zosia prawdopodobnie bardzo lubiła znać wszystkie szczegóły z życia gwiazd. Ach ta Zosia...
Gdy ciasteczka były już gotowe, wyłożyłam je na czysty już blat i udekorowałam kropeczkami gorącej polewy czekoladowej. Moje arcydzieło wyglądało smakowicie, ale smak nie był porównywalny do wyglądu. Przełożyłam kilka z nich na talerz, który zaniosłam do salonu. Zauważyłam, że babcia zdrzemnęła się na kanapie; złapałam jasnobrązowy koc i przykryłam ją, by nie zmarzła podczas snu. Wróciłam do kuchni i sprzątnęłam okruszki, a także pozmywałam. Spakowałam kilka ciasteczek do pojemniczka na żywność, który zapakowałam do swojej torby. Wychodząc z domu, zostawiłam na stole kartkę, która informowała Zosię o braku mojej obecności i miejscu, w którym będę się znajdować. Byłam bardzo ciekawa, czy moje wypieki zasmakują Annie. Delikatnie zamknęłam za sobą drzwi, powoli przekręcając klucze w zamku. Nie wiem dlaczego, ale od momentu wyjścia z domu, dziwnie się czułam. Wydawało mi się, że jestem obserwowana. Jednak zignorowałam to i spokojna szłam na przystanek autobusowy. Na autobus musiałam poczekać minimum piętnaście minut. Przez ten czas obserwowałam ludzi, zastanawiając się dokąd tak biegną, gdzie się spieszą, gdzie pracują i czy mają rodziny. Każdy z nich ma swoją historię, inny powód do smutku i cieszy się z zupełnie innych rzeczy. Być może kiedyś, zupełnie przez przypadek zawiąże znajomość z jednym z nich. Życie przynosi nam wiele niespodzianek, które nie zawsze są przyjemne. Jednak poznanie matki to najlepszy prezent od losu, jaki kiedykolwiek dostałam. Nic lepszego nie mogłoby mnie spotkać. Kiedy przyjechał autobus, powoli podniosłam się z przystanku. Uważałam na zawartość torby, bo nie chciałam w żaden sposób uszkodzić ciasteczek. Wysiadając z pojazdu za bardzo myślałam, by nic im się nie stało, bo przestałam patrzeć pod nogi i potknęłam się o krawężnik. Na szczęście w utrzymaniu równowagi pomógł mi przystojny nieznajomy o nienagannej kruczoczarnej fryzurze. Podziękowałam za okazaną mi pomoc i spędzona uciekłam do szpitala. Zaczęłam żałować, że nie zapoznałam się z nim, ale czasu cofnąć nie mogę. Mogłabym poszukać go i biec za nim, ale ta opcja była sprzeczna z moim światopoglądem. To mężczyzna powinien zabiegać o względy kobiety, która mu się podoba. Nigdy nie powinno być odwrotnie. Mimo wszechobecnego w tych czasach feminizmu, zdania zmienić nie mogę. Będąc pod drzwiami do szpitalnej sali, zapukałam kilkukrotnie i powoli otworzyłam drzwi. Mama leżała z rozłożonymi rękoma, a wzrok wbiła w sufit. Była podłączona do kroplówki, która zawierała witaminy i leki potrzebne do złagodzenia bólu.
-Mamo, jak się czujesz? -zapytałam cicho. Ania spojrzała się na mnie i uśmiechnęła ciepło. Wyciągnęła wolną rękę i dała mi znać, bym usiadła na łóżku obok niej. Wykonałam to, co gestem zaproponowała kobieta. Spojrzała na moją torbę, którą ściskałam. Zupełnie zapomniałam o ciasteczkach, które specjalnie dla niej przygotowałam. Opowiedziałam jej o tym. Z chęcią spróbowała, a gdy przeżuwała, zamknęła oczy.
-Dziecko, dobrze, że nie odziedziczyłaś po mnie antytalentu do pieczenia i gotowania - zaśmiała się krótko i cicho. Każdy śmiech był dla niej wysiłkiem, a teraz nie powinna się przemęczać. Skosztowała kolejne ciasteczko, i kolejne, i kolejne... Tak bardzo jej zasmakowały, że zostały tylko trzy. Posiedziałam z nią przez chwilkę, lecz wiedziałam, że moja obecność zaburza spokój, którego tak bardzo potrzebuje. Żegnając się z nią, spytałam, czy czegoś potrzebuje. Ania poprosiła jedynie, bym często ją odwiedzała i przyniosła jakieś książki lub gazety, bo "nuda zeżre ją aż do kości".
Kiedy dochodziłam na przystanek autobusowy, zauważyłam autobus z mojej linii, który właśnie odjeżdża. Zaczęłam biec tak szybko jak potrafiłam, mając nadzieję, że dogonię pojazd lub kierowca zatrzyma się. Czując, jak moje płuca odmawiają posłuszeństwa, zwolniłam bieg, a w rezultacie powoli szłam. Zatrzymałam się i ze spuszczoną głową wróciłam na przystanek. Cholerny autobus, nie mógł zaczekać dwóch minut?
Czekając na kolejny miejski autobus, patrzyłam na małą dziewczynkę, która zbierała kamyczki i podawała je swojej mamie. Szkrab z dwoma kucykami na głowie spojrzał się na mnie. Uśmiechnęłam się do niej, a ona niepewnie podeszła do mnie i podała kamyczek. Jej mama zaśmiała się, a ona uciekła do kobiety.
-Bardzo Ci dziękuję. Mam na imię Kalina, a Ty? -zagaiłam.
-Natalka... -odpowiedziała cichutko zza zgrabnej nogi swojej opiekunki. -Tatuś nauczył mnie piosenki o kalinie. Chcesz posłuchać?
Powiedziałam, że tak. Cóż innego mogłam zrobić? Dziewczynka podeszła wolnym krokiem i spojrzała na matkę. Natalka przytaknęła główką i wzięła duży wdech.
-Kalina malina w lesie rozkwitała...
Matka dziewczynki oraz ja parsknęłyśmy śmiechem, którego w żaden sposób nie dało się opanować. Dziewczynka z przerażeniem pobiegła do kobiety, która nadal śmiejąc się, wzięła ją na ręce i mocno przytuliła. Podjechał autobus, a Natalka wraz z matką wsiadły do niego. Pomachałam dziewczynce na pożegnanie, a ona dłonią przesłoniła swoje oczy. Biedne dziecko, tak się zawstydziło...
Na mój środek transportu musiałam jeszcze zaczekać, a nie miałam żadnych pomysłów jak spędzić czas oczekiwania. Nie miałam przy sobie żadnej gazety, żadnej książki, żadnego przystojniaka...
Zauważyłam wolno hamującą srebrną Audi, która przypomniała mi porwanie z domu dziecka. Nie mogłam bać się każdego samochodu, bo wpadłabym w paranoję. Auto zatrzymało się obok przystanku. Drzwi od strony pasażera otworzyły się, a z nich wysiadł czarnowłosy mężczyzna odziany w ciemne jeansy i skórzaną kurtkę. Jego oczy przysłaniały czarne okulary, a w dłoni trzymał mapę. Nieznajomy zbliżał się do mnie, a ja nie miałam nic przeciwko.
-Przepraszam, czy mogłabyś mi pomóc? -powiedział z daleka. Uśmiechnęłam się i zgodziłam się udzielić pomocy. Podeszłam do niego blisko, a on pokazał mi ulicę na mapie, która znajdowała się dokładnie po naszej lewej stronie. Odwróciłam się w tym kierunku i wyciągnęłam rękę , by wskazać dokładne miejsce. Nagle poczułam mokrą tkaninę dotykającą mojej twarzy. Próbowałam odejść kilka kroków, ale mężczyzna trzymał moje ręce. Serce biło coraz szybciej, skóra pobladła, a ja niewiele myśląc, robiłam szybsze wdechy. Mimo to, że opadłam z sił, próbowałam wyzwolić się z ramion oprawcy. Obraz rozmazywał się przed oczami, a płuca domagały się większej ilości tlenu, niż dostawały.
-Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce, suko - usłyszałam. Starałam się nie stracić przytomności i walczyłam z samą sobą. Zabrakło mi oddechu. Poddałam się.

1 komentarz:

  1. Opowiadanko jak zwykle zajebiste. Ciągle mnie zaskakujesz rozwojem akcji.
    Nominuję Cię do Liebster Blog Aword. :D Na moim blogu niedługo pojawią się pytania dla nominowanych :)

    OdpowiedzUsuń